Ciągle pisze Wam o odwadze i stawianiu czoła problemom. Muszę się do czegoś przyznać. Wciąż nie zwalczyłam w sobie swojego największego strachu, ale moi drodzy za chwilę to zrobię. Za dokładnie godzinę podejmę pierwszy krok, by stanąć oko w oko z prawdą. o czym piszę? już tłumaczę (a bynajmniej postaram się to wyjaśnić, a to nie łatwe).
Od małego dziecka widzę duchy. O tak! DUCHY. Już się tego nie wstydzę. Moje najmłodsze lata, wiek dorastania są nasycone różnymi historiami o podłożu paranormalnym. Niestety jak we wszystkich filmach o duchach przedstawia się taką osobę jak ja jako mało wiarygodną. Dlaczego? Ponieważ te najdziwniejsze, najbardziej przerażające momenty mają miejsce wtedy, kiedy jestem zupełnie sama. Zdarzało się, że niektóre z nich miały miejsce w obecności mojej mamy, ale ta, by chronić moja dziecięcą psychikę wypierała się swojego strachu i próbowała wszystko nieudolnie tłumaczyć siłami innych czynników (np. pogodowych). Zdarzyło się również, iż dziwne sytuacje przydarzyły mi się w obecności koleżanek, kuzynki, byłego męża. Ale oni wszyscy o tym zapominali, gdyż dla nich to jednorazowy incydent, o którym chcieli jak najszybciej zapomnieć.
Nie wiem dokładnie kiedy po raz pierwszy widziałam ducha. Z opowieści mojej mamy (oczywiście wyjawiła mi to, gdy już byłam dorosła) wiem, że jako kilkuletnia dziewczynka mówiłam sama do siebie. Niby nic dziwnego, bo wiele małych dziewczynek ma wyimaginowanych przyjaciół by zwrócić na siebie uwagę rodziców. Może jeszcze wtedy byłam po prostu jedną z nich. Bardzo chciałam by mój tata częściej bywał z nami w domu. Pracował w delegacjach i czasami bardzo za nim tęskniłam. Była i jestem jego pierworodną córką, jego oczkiem w głowie, a on zawsze był moim idolem. Dzięki niemu ja i moja siostra miałyśmy wszystko, a co najważniejsze czułyśmy się bezpiecznie. Bardzo go kocham i szanuję za to, ze mimo iż stracił wszystko co miał wciąż ma wielkie poczucie humoru i podnosi nas zawsze na duchu. Scala całą naszą rodzinę po każdej kłótni. KOCHANY.
Ale wróćmy do duchów...
Kiedy byłam troszkę starsza widywałam "diabła". Chodziłam wtedy do 4 klasy podstawówki. Na czas "widzenia" mdlałam i trzęsłam się (jak przy typowych atakach epilepsji, czyli padaczki) bywało, że ataki te zdarzały się kilka razy dziennie. Zawsze wiedziałam kiedy będzie kolejny i informowałam o tym moją mamę, która załamywała ręce. Mówiłam, że diabeł lub anioł kazał mi przekazać, że będzie np. za godzinę... i faktycznie był punktualny (ja tego nie pamiętam, wiem to wszystko z opowieści mojej mamy). Mama chodziła ze mną po różnych specjalistach: księżach, psychologach, psychiatrach. Niestety żadne z nich nie potrafiło mi pomóc. Dostawałam jakieś leki, które tylko mnie usypiały. Chodziłam jak naćpana, a diabeł wciąż przychodził.
Moja mam się mnie bała. Nigdy nie powiedziała mi tego wprost ale wiem, że tak było. Czuła się bezradna. Nie stwierdzono mi nerwicy, epilepsji, urazów głowy. Według lekarzy i wszelkich badań (badali nawet moje sny) wszystko było ze mną ok. Pewnego dnia mama wpadła na pomysł by narysować tego gościa, który mnie tak nawiedza. Zrobiłam więc to. Narysowałam "pana diabełka", a potem mama spaliła tę kartkę w piecu. Pomodliłam się i pożegnałam z tym potworem i jaki efekt? Diabeł nigdy więcej się nie pojawił. DZIĘKUJE MAMUSIU. Przez jakiś czas miałam spokój. Do czasu, gdy przeprowadziliśmy się do wspominanej wcześniej babci (tej przez którą straciliśmy dach nad głową). Zamieszkaliśmy w pięknym dużym domu. Niestety nie byliśmy tam sami. Każdej nocy słyszałam kroki na schodach, otwierające się stare drzwiczki szafek nocnych, tak samo otwierającą się starą skrzypiącą szafę lub dźwięki grającego pianina. Przypomina mi się jak podsłuchałam rozmowę mojej mamy, kiedy wyżalała się komuś, ze w tym domu straszy. Mówiła coś o drzwiach (chyba właśnie tej dużej szafy i szafeczek) wspominała, że mimo iż je bardzo solidnie zamykała, zawsze następnego dnia były otwarte. Powiedziała głośno, że się boi. HURA pomyślałam, że nie zwariowałam. Nie tylko ja słyszę te odgłosy, czyli jestem normalna. Jak tu się z tego nie cieszyć.
Oprócz widzenia duchów mam jeszcze jedną dość niespotykaną zdolność. A mianowicie wiem kiedy i kto umrze w dzień jego śmierci. Pierwszy raz zdarzyło mi się to po wyjeździe od mojej babci.
Przeprowadzka nie ucieszyła mnie ze względu na pogorszenie się naszych warunków mieszkalnych, ale też dlatego, ze znów musiałam poznawać nową szkołę i owe koleżanki. Pewnego dnia idąc do toalety szkolnej (w ZSP w Rakowcu) usłyszałam głos. Był to głos ŚP mojej koleżanki Sylwii. Powiedziała, ze żegna się ze mną. Nie wiem skąd ale wiedziałam, że właśnie umarła i patrząc w lustro zobaczyłam jak się to stało. Tamtego dnia nie mogłam się na niczym skupić. Kiedy po szkole wróciłam do domu moja mama siedziała na krześle w kuchni i płakała. Poprosiła bym usiadła obok niej, bo chce mi coś powiedzieć. Ja już wiedziałam co. Opowiedziała mi o tym jak moja koleżanka Ilona wraz z jej ojcem zabrali na przejażdżkę nowo zakupionym autem Sylwię. Wpadli w poślizg i uderzyli w drzewo. Pan Jurek (przyjaciel mojego taty) chcąc uratować życie córki rzucił się jej na kolana dzięki czemu uratował ją przed zgonem. Niestety Sylwia nie miała tyle szczęścia. Zmarła od razu poprzez pęknięcie czaszki i wypłynięcie mózgu. Ja to wszystko zobaczyłam. Nigdy nie powiedziałam mamie, ze już to widziałam. Zadawałam jej pytania jak to się stało itp. Nie chciałam dodatkowo jej martwić. Sama nie mogłam przestać płakać. Płakałam dniami i nocami. To niesprawiedliwe najpierw powinny odchodzić staruszki, a nie dzieci. I do cholery nie moje koleżanki! Sylwia odwiedziła mnie parę razy we śnie, grałyśmy wtedy np. w gumę, a ona opowiadała mi o tym jak to jest umrzeć. Mówiła, że nie mam się tego bać. To nic nie boli i że wszystko jest radosne. Mówiła, że jest szczęśliwa i że chce byśmy też byli. Po pogrzebie nie widywałam jej już. Przez jakiś czas miałam tylko koszmary. Widziałam obraz jej pozszywanej twarzy w trumnie. Nie mogłam przez to dobrze spać. To było straszne! Od tej pory mam zakaz chodzenia na pogrzeby.
W domu do którego się przeprowadziliśmy również działy się dziwne rzeczy. Tam jednak nie tylko ja je widziałam. Jeden z pokoi był przez nas nie używany. Był to nasz składzik na różne przedmioty do uprawiania ogrodu, stare łóżko, szafa na mamine zaprawy, sprzęt rybacki mojego taty, baniaki z wodą (gdyż nie mieliśmy wtedy wierzącej wody) i pralka. Mam często kazała mi chodzić tam po wodę lub jakieś inne rzeczy. Konieczne było wtedy przejście przez kuchnię, korytarz oraz mijało się schody na strych, na których rzędami poukładane były nasze buty.
Odkąd się tam wprowadziłam bałam się tego strychu. Panicznie się bałam! Pamiętam jak pewnego popołudnia mama mnie tam po coś wysłała. Kiedy przechodziłam przez korytarz usłyszałam odgłos kroków na schodach prowadzących na strych. Zobaczyłam, ze jeden gumacz leży dużo niżej od drugiego. Poprawiłam więc je i poszłam do składzika. Gdy wracałam buty były znów daleko od siebie. Przestraszyłam się i powiedziałam o tym rodzicom. Oni jednak tylko na mnie nawrzeszczeli powiedzieli, że nie mam wymyślać i znów kazali mi po coś iść. Kiedy wyszłam buty znowu były obok siebie. Byłam przerażona! Płakałam. rodzice sprawdzili czy faktycznie coś się na tych schodach dzieje. Widziałam, że mama jest równie przerażona jak ja, ale tylko wyszeptała coś do taty, a mi powiedzieli, że wszystko jest ok. Wmawiając mi, że to albo wiatr zrzuca jednego buta ciągle niżej i wciąż w to samo miejsce, albo to moja wyobraźnia płata mi figle.
Innym razem przyjechała do mnie na wakacje moja kochana kuzynka Agnieszka, która była też swego czasu moją najlepszą przyjaciółką. Jak każdego lata nie mogłyśmy doczekać się swoich odwiedzin. Byłyśmy podekscytowane. Mama stwierdziła, że najlepiej będzie jeśli będziemy spały w tym nieużywanym pokoju. I tak chciałyśmy przegadać całą noc, więc żeby reszta rodziny mogła spokojnie spać dla każdego było to najlepszym rozwiązaniem. Wraz z Agą cieszyłyśmy się naszą prywatnością. Przez kilka nocy i dni nic się nie działo. Jednak pewnej nocy usłyszałyśmy głos. Ktoś mnie wołał po imieniu. Był to głos małej dziewczynki. Bardzo straszny (jak z horrorów o duchach). Nic jednak nie było widać. Byłyśmy roztrzęsione. Trzymałyśmy się mocno za ręce i weszłyśmy pod kołdrę żeby nic nie zobaczyć. Długo nie mogłyśmy zasnąć ze strachu, a na rozmowy i śmiechy jakoś przeszła nam ochota. Rano gdy się obudziłyśmy zobaczyłyśmy na oknie odcisk malutkiej rączki, a więc jednak to było małe dziecko. Tylko dlaczego u licha tu przylazło i po jaką cholerę mnie wołało. Oczywiście mama pozostała niewzruszona i próbowała nam to jakoś racjonalnie wytłumaczyć. Jakoś mnie nie przekonała! Aga wyjechała i przez jakiś czas nic dziwnego się nie działo. ALE ULGA! Nie na długo.
Jakiś rok później tragicznie zmarła moja najlepsza przyjaciółka Anetka . Byłyśmy od roku jak papuszki nierozłączki . Spędzałyśmy ze sobą calutkie dnie. W szkole i poza nią .Raz Anetka jadała u mnie, raz ja u niej. Byłyśmy ze sobą bliżej niż z naszymi siostrami. Zresztą nazywałyśmy się siostrzyczkami. W weekendy nocowałyśmy u siebie. Bardzo za nią tęskniłam , gdy Ona zaczynała praktyki zawodowe w hotelu ''Gniewko'', gdzie była pomocą kuchenną. Byłam rok młodsza i po zajęciach szkolnych bardzo mi się bez niej nudziło. W dniu jej śmierci poszłam po nią do hotelu. Niestety była tam wtedy przygotowywana jakaś impreza i Anetka musiała zostać dłużej. Wracając do domu po drodze wpadłam do moich koleżanek Pauliny i Justyny , sióstr bliźniaczek z którymi również lubiłam spędzać tamtego czasu popołudnia. Świetnie się bawiliśmy podczas gdy słychać było syreny karetki pogotowia i policji. Nie zdawałam sobie wtedy sprawy, że to Anetka wpadła pod koła samochodu przechodząc na drugą stronę ulicy po pracy. Nie dostałam od niej żadnego powiadomienia, że kończy praktyki więc kiedy zrobiło się ciemno wróciłam niczego nieświadoma do domu. W nocy przyśnił mi się wypadek Anetki. Spałam bardzo długo. nie chciałam się obudzić ,żeby tylko zły sen nie okazał się prawdą. Obudziła mnie rozmowa mojej mamy ze swoją przyjaciółką Panią Kasią (której mąż pracował z moim tatą) Przyszła towarzyszyć mojej mamie , kiedy miała mi powiedzieć o tej tragedii. Oczywiście znowu udawałam zdziwienie. Mama opowiedziała mi , że starsza siostra Anetki , Żaneta zadzwoniła do mojego taty , by opowiedzieć o wypadku. To była najbardziej traumatyczna chwila w moim życiu. Straciłam najbliższą mi osobę. Nic nie miało już dla mnie sensu. Nie chciałam już się niczym cieszyć. Nie sama. Bez Niej. Nie miałam też zamiaru już nigdy się z nikim zaprzyjaźniać. To był najbardziej bolesny cios od życia jaki kiedykolwiek dostałam... bynajmniej do tamtego dnia...
Po śmierci Anetki nie tylko ja byłam świadkiem jak zmarły przychodzi do swoich bliskich żywych, aby się z nimi pożegnać. Przez trzy wieczory z rzędu , zawsze o tej samej porze (co do minuty ale nie pamiętam już dokładnie jakiej) dochodziło do różnych strasznych wydarzeń.
Pierwszego wieczora coś zaczęło walić w okno, potem w drugie i we wszystkie drzwi w domu...
Drugiego wieczora wszystkie klamki od drzwi zaczęły się gwałtownie poruszać robiąc przy tym nie mały hałas...
Trzeciego wieczora otwierały się i trzaskały drzwiczki od pieca kaflowego w pokoju rodziców.
Widziała to ze mną moja mama. Nie zmyślam! Były to trzy dni po śmierci Anetki. Przychodziła żegnać się z nami, aż do momentu RÓŻAŃCA ŚWIĘTEGO ZA JEJ DUSZĘ, kiedy to my pożegnaliśmy się z nią na zawsze. Anetka była najlepszą osobą jaką znałam. Nikt kogo znałam do tej pory nie miał tak dobrego serca.
Potem wszystko ucichło. Tylko mój ból był coraz to większy. Próbowałam nawet do niej dołączyć. Połknęłam dużą ilość tabletek. Widocznie za słabych i za mało, bo ciągle tu jestem. Na szczęście! Depresja minęła dzięki miłości i nowym przyjaźniom, przed którymi tak się broniłam...
Te wszystkie dziwne, przerażające sytuacje są ze mną po dziś dzień. Mogłabym je wymieniać w nieskończoność, ale wybrałam jeszcze tylko jedną, która uważam za najbardziej przerażającą. Zdarzyło się to jakieś 6 lat temu, kiedy byłam jeszcze szczęśliwą mężatką, mamą niespełna rocznego Tomeczka. W nocy kiedy mój mąż i syn już spali coś mnie obudziło. Zrobiło się bardzo zimno i coś mi nieładnie zapachniało. Okryłam się kołdrą by nie czuć zimna i smrodu poza tym czegoś się bałam ale do końca nie wiedziałam czego. Czułam na sobie czyiś oddech. Bardzo chłodny i nieprzyjemny. Mój mąż spał do mnie odwrócony plecami. Chciałam go obudzić, gdy nagle zdałam sobie sprawę iż coś mnie dusi i jestem jakby sparaliżowana! Nie mogłam ruszyć głową, rękami, nogami, próbowałam mówić ale nie potrafiłam, a do tego byłam w powietrzu! Lewitowałam. Byłam przerażona! W głowie miałam najbardziej straszne momenty z horrorów o nawiedzeniach przez szatana, wiecie tych z dolnej półki. Przecież właśnie czuję zgniliznę i unoszę się w powietrzu... Zamknęłam oczy i zaczęłam odmawiać Różaniec Święty. Nie wiem jak długo to trwało, ale w końcu opadłam. Mój mąż miał wtedy otworzone oczy, ale myślał, że i jemu i mi musiało się coś przyśnić. Noc później coś zdjęło z nas kołdrę. Znów ten sam strach, smród i chłód. Kołdry nie było na łóżku, obok niego, ani nawet w naszym pokoju. Coś wraz z kołdrą powędrowało do pokoiku Tomka i wylądowało przy okienku na krześle u zawisło w postaci długiej sukni. Tak jakby chciało uciec przez to okno (lub uciekło) zostawiając kołdrę). Uciekliśmy stamtąd, ale niestety chyba nigdy nie uda mi się uciec od duchów.
Ostatnimi czasu źle sypiam. Wiele w życiu przeszłam i może to być nerwica, wspomnienia, nakład złych myśli. Zasypiam dopiero nad ranem. Oczywiście duchy widzę nadal. Marcin o wszystkim wie. Na samym początku naszej znajomości wspominałam mu o swoich widzeniach. Nawet chciałam w ten sposób go od siebie odtrącić. Myślałam, że się przestraszy. Na szczęście jest odważniejszy ode mnie i za to go kocham. To on namówił mnie do tego bym mówiła mu wszystko co widzę i słyszę. Nie robię tego zawsze, ale czasem mówię mu, że np. coś stoi w naszym przedpokoju i się nam przygląda. Nie chcę go jednak straszyć tym jak często mi się to zdarza więc milczę. To właśnie Marcin namówił mnie również do pisania o tym na blogu. Trochę się wstydzę ale mam w nim wielkie oparcie i co mi tam?! Najwyżej wzbudzę trochę kontrowersji, a te podobno dobrze wpływają na popularność bloga.
Dziś całkiem nieświadomie niczego Marcin rzucił zdanie typu "może to jakiś zły duch nie daje Ci spać?" dało mi to do myślenia. Zapytałem brata Google co on na to. Wyczytałam, iż najczęstszą przyczyną depresji, braku snu są nawiedzenia przez duchy. Nawet te dobre oraz duchy bliskim nam osób. "Są duchy, które nie mają świadomości tego, że umarły. Błądzą zrezygnowane (czasem bardzo wiele lat), bez celu, bez nadziei. Nie wiedzą co się z nimi dzieje i jak się z tego stanu uwolnić. Gdy opętają człowieka wpajają mu swoje myśli. Często taki człowiek przejmuje ich beznadzieję i brak celu, a wtedy powstaje w nim depresja. Człowiek jest przekonany, że to jego myśli nie podejrzewając, że nie ma to z nim zupełnie nic wspólnego". Kiedy to przeczytałam powiązałam to z moim niespokojnym snem. Jestem szczęśliwą kobietą, dumną matką zakochaną z wzajemnością w fantastycznym mężczyźnie. Naprawdę nie mam powodu by użalać się nad sobą i czuć się beznadziejnie. Może duchy, które przychodzą do mnie w dzień nawiedzają mnie w nocy? Wpajają mi swoje myśli, czerpią ze mnie energię po czym głęboko zasypiam nad ranem, gdy te odchodzą. Naprawdę zaczęła w to wierzyć. Przeczytałam dziś jeszcze, ze zupełną wolność od wszelkich uzależnień od duchów uzyskamy tylko wtedy, kiedy szczerze to postanowimy. A wiec pisząc to wszystko postanawiam: Zmierzę się z własnymi lękami, tymi które dopadają mnie coraz częściej we śnie. Nie dam się zawładnąć żadnemu duchowi! Pójdę nawet do egzorcysty. Boję się jak jasna cholera, ale zrobię to. Chciałam dziś iść do tutejszego proboszcza po wskazówki i namiary, ale tak się tu rozpisałam, ze przegapiłam umówioną godzinę spotkania. Proszę trzymajcie kciuki bym miała dość odwagi, aby pójść tam jutro.
0 komentarze